Gdy dojechaliśmy na miejsce od razu ruszyliśmy na szlak (mieliśmy ok. 5h do ostatniego autobusu pozwalającego nam wrócić do domu). Plan z początku był ambitny, bo mieliśmy wrócić górami i wsiąść w autobus z innej części wyspy, ale na miejscu okazało się, że nasza aplikacja z trasami nie do końca pokrywa się ze stanem obecnym… Większość tras była pozarastana trawą, pokryta zwierzęcymi odchodami i niestety była bagnami. Wiele razy kombinowaliśmy którędy by tu iść, żeby nie zamoczyć butów. Mieliśmy jasno określone punkty do których dążyliśmy i w sumie jakoś to poszło. Pierwszym był widok na latarnię morską (DNT Runde Fyr) i okoliczne domki, które można wynająć na nocleg. Ten widok był chyba jednym z najpiękniejszych jakie mieliśmy okazję widzieć w swoim życiu! Czas nas trochę gonił i pogoda nie była ku temu sprzyjająca, dlatego nie zdecydowaliśmy się schodzić do wioski.
Kolejno udaliśmy się nad wschodnie klify, które są najbardziej znane z ptasich osad. Obszar z pewnością jest jednym z najpiękniejszych punktów widokowych na ogromne skaliste zbocza, zielone łąki i bezkres morza. Na wyspie poza masą ptaków można spotkać pasące się owce (to po ich kupach chodziliśmy po szlakach xd) . Są dość płochliwe, ale udało nam się zrobić im małą sesję zdjęciową.
Największym hitem oczywiście było to, że nie udało nam się spotkać ANI JEDNEGO maskonura… Trochę zniesmaczeni zaczęliśmy wracać do wioski na powrotny autobus, ale w sumie na przystanku okazało się, że mamy jeszcze ok. 2 godzin do odjazdu. Dominik już trochę zdychał, bo był po dopiero co wyleczonej kontuzji kolana, ale Marta nie byłaby sobą jakby nie wróciła jeszcze raz na szczyt i skalne zbocza. Po krótkim męczeniu i ględzeniu w końcu udaliśmy się więc jeszcze raz na samą górę z nadzieją, że może maskonury zdążyły już wrócić z połowów. Niestety, nie tym razem. Po kolejnym upewnieniu się, że jednak tym razem również się nie uda zeszliśmy ostatecznie do miasteczka i wsiedliśmy do autobusu. Po drodze okazało się, że kierowca jest Polakiem! Trochę wyszło to przypadkiem, bo każdy z nas mówił po angielsku, ale akurat zadzwonił do niego kolega też Polak i chcąc nie chcąc musiał mówić po polsku. Aż żałowaliśmy, że nie zgadaliśmy się wcześniej, bo mógłby nas pooprowadzać po okolicy. Cała podróż minęła nam dość szybko i przyjemnie i ani się obejrzeliśmy, a byliśmy już w porcie i idealnie na zachód słońca wsiadaliśmy na prom powrotny do domu – Alesund.
Na Runde z pewnością jeszcze wrócimy. Jesteśmy już mądrzejsi i wiemy co robić, żeby następnym razem spotkać maskonury. Przede wszystkim jeden dzień na wyspę to za mało. Ptaki wracają późnym popołudniem/wieczorem z całodniowych łowów. My byliśmy tam po prostu za wcześnie. Przez to, że trzymał nas harmonogram miejskiej komunikacji nie mogliśmy sobie pozwolić na zachód słońca na wyspie. Następnym razem po prostu wynajmiemy pokój, albo domek i będziemy podziwiać ptaki do późnych godzin.
Maskonury 1, My tym razem 0. Ale! … mamy chociaż jednego, z porcelany… na lodówce.